Zawsze lubiłam rysować, malować, tworzyć, lepić z plasteliny. Czasami ktoś powiedział, że dobrze mi to idzie. Ale ja sama porównywałam się do tych, którzy robią to, według mnie, lepiej. I w mojej głowie oznaczało to, że ja się do tego jednak nie nadaję. No bo ktoś przecież potrafi to lepiej.
Sama wchodziłam w schematy, że albo coś wychodzi ci od razu, albo lepiej się za to nie zabieraj. I super efektów też oczekiwałam od razu. Dopiero od jakiegoś roku doszło do mnie, że do swoich celów można też dochodzić małymi krokami. I sprawdza mi się w tych "poważniejszych" sprawach, ale też w tych "mniejszych".
Zaczynam jakiś projekt i już wiem, że ja nie jestem z tych osób, które mają usiąść i zrobić coś raz i porządnie. Ja będę to robić w etapach. Jeden mnie wciągnie i zajmie dwie godziny, drugi będzie przerywany kawką, kanapką, wstawieniem prania i sprawdzeniem co na Insta... Później rzucę to w cholerę, bo już mnie zmęczy, rozbili mnie głowa, w sumie już późno, muszę dziewczyny z przedszkola odebrać...
I wrócę następnego dnia rano, usiądę inwoadnie mi do głowy ten ostatni szczegół do dodania, inne zestawienie kolorów, jakieś hasło. I dokończę, spojrzę na całość i będę mega zajarana efektem. Aż mi się zrobi ciepło na sercu jak to zobaczę ;)
I pewnie... Może powinnam to według jakiś norm produktywności zrobić w maksymalnie dwie godziny. Ale nie muszę! Pospieszę się później, przy sklejaniu dwudziestej pary z rzędu ;)
I tak w wakacyjnym klimacie, po kilku dniach odpoczynku, postanowiłam stworzyć zainspirowane wakacyjnymi podróżami toppery od zera. Narysowałam te alpaki sama! I kaktusa też ;) Na szczęście toppery, żeby móc robić ich w ciągu dnia więcej niż trzy sztuki, muszą być proste. I chyba się zaczynam w tych prostych formach odnajdywać.
W którym kolorze alpace najbardziej do twarzy?